Powiatowy Konkurs Plastyczny „Ilustrujemy legendy Gracjana Bojara-Fijałkowskiego"
REGULAMIN KONKURSU:
- Tegoroczny Konkurs zbiega się z 100 rocznicą urodzin Gracjana Bojara Fijałkowskiego.
- Organizatorem Konkursu jest Koszalińska Biblioteka Publiczna wraz z bibliotekami w powiecie koszalińskim, szkołami i przedszkolami.
- Celem konkursu jest zapoznanie się uczestników z legendami Koszalina i Pomorza, poznanie historii naszego regionu oraz rozwijanie zainteresowań plastycznych dzieci a także uzyskanie – przez Organizatora - ilustracji do wykorzystania w nowym wydaniu legend.
- Konkurs trwa od września do 10 października 2012 r.
- Uczestnikami konkursu mogą być przedszkolaki oraz uczniowie szkoły podstawowej w trzech grupach wiekowych:
- przedszkolaki
- klasy I-IV SP
- klasy V-VI SP
- Prace muszą być zaopatrzone w metryczkę zawierającą: tytuł pracy, tytuł utworu, który był inspiracją do pracy, imię i nazwisko uczestnika konkursu, klasę, adres szkoły, numer telefonu.
- Do pracy należy dołączyć zgodę rodzica/opiekuna na przetwarzanie danych osobowych dziecka i rozpowszechnianie pracy wykonanej na ten konkurs.(Wzór w załączniku)
- Prace bez metryczki lub bez zgody rodziców nie będą w konkursie oceniane.
- Wymogi techniczne rysunków do wykorzystania w wydawnictwie: Autorzy, którzy chcą, by ich prace były brane pod uwagę jako ilustracje do nowego wydania legend powinni wykonać ilustracje w żywych kolorach. Mogą być one wykonane kredkami o wyraźnych barwach, farbami, pisakami. Mogą to być także wyklejanki z kolorowego papieru lub tkanin. Nie nadają się do ewentualnego wykorzystania w książce ilustracje wykonane przy pomocy piasku, kaszy manny, makaronu, plasteliny i innych materiałów narażonych na uszkodzenie już w transporcie oraz prace, których nie da się zeskanować. Ilustracje do ewentualnego wykorzystania w książce powinny być wykonane w pionie w formacie A 4 lub A 3, by można je było dostosować do formatu, w którym będzie wydana książka.
- Prace na konkurs muszą znaleźć się w bibliotece do dnia 10 października b.r. Impreza podsumowująca konkurs plastyczny odbędzie się 26 października o godz. 11,00 w sali konferencyjnej biblioteki. W Galerii Region Koszalińskiej Biblioteki Publicznej będą w tym czasie prezentowane wybrane prace plastyczne uczestniczące w konkursie.
- Dzieci, których prace zostaną zakwalifikowane do druku w książce, będą zaproszone na jej promocję w grudniu 2012 r i otrzymają „autorski" egzemplarz.
- Informacji o konkursie udziela Anna Drozdalska, tel 094 348-15-61, e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. oraz Jadwiga Wysokińska 094 348-15-75 e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Zapraszamy!
Wykaz legend, do których ilustracje biorą udział w konkursie:
Upiór z Suchej
Wróżba Swantewita
O zbójcach z Góry Chełmskiej i mosiężnym rogu
Skarby podziemnego zamku
O dobrych karzełkach znad brzegów Jamna
Nocna przygoda drwala Marcina
Jak rycerz Bonin diabłu duszę zaprzedał
Porwanie księcia
Sąsiedzka waśń
Spór o graniczną miedzę
Smutna opowieść o rycerzu Bulgrinie
Kamień szczęścia
O złych wróżkach i cudownym źródełku
O kamienistym polu Mateusza - załączamy tekst
Jak chłopcy z Sianowa kąpali się w rzece - załączamy tekst
O dwóch braciach rycerzach i ich niesławnej śmierci
Lestek na królewskim dworze
Fałszywa karta
O Rostku, który służył u olbrzyma
O pięknej Grzymisławie z drahimskiego zamku
Swawolne karzełki znad jeziora Lubie
Niewidzialna pomoc
Czarodziejski ptak
Klęska Belbuka
Zaraza w Połczynie
Jak szewc z Nielepu diabłu buty szył - załączamy tekst
O uciekających dzwonach - załączamy tekst
O siedmiu Olbrzymach i ognistym smoku
Zagłada starej Łeby
Zaklęta księżniczka
Trzej łebianie u niebieskich bram
Diabeł powsinoga
Tajemnica czarnej wody
Teksty legend, które jeszcze nigdy nie były drukowane, a które znajdą się w nowym wydaniu legend
Teksty legend, które jeszcze nigdy nie były drukowane, a które znajdą się w nowym wydaniu legend:
O kamienistym polu Mateusza
Ciężko się żyło Mateuszowi i jego dużej rodzinie. Często pod wieczór siadał na przyzbie, pykał fajkę i patrząc na swoje obejście rozmyślał zasmucony.
- Jakże tu wyżywić moje dzieciska. Pole mam niewielkie, łąki też kawałeczek. Ani to zasiać więcej, ani to zostawić jakąś jałówkę, by choć dwie krowy mieć w oborze. Przydałby się też może jakiś choć spłachetek. A tu jeszcze wójtowi trzeba oddać pół korca owsa i pół korca żyta. Ech...- ciężko wzdychał.
Troskała się też i żona Mateusza-Jagna. Co rano kroiła duże pajdy żytniego chleba, które posmarowane leciutko masłem dawała każdemu z sześciorga dzieci do ręki. Miało to wystarczyć do popołudnia, kiedy wszyscy zasiadali wokół drewnianego stołu, na którym w dużej misie dymiła omaszczona skwarkami kasza.
Któregoś dnia, a była to niedziela i wszyscy szli do Iwięcina na mszę, spotkał Mateusz dawno niewidzianego starego Jakuba. Trochę mu się poużalał na los.
- Powiedz-no, kumie, co ja mam robić? – zakończył zmartwiony.
Jakub, z uwagi na swój wiek, uchodził w okolicy za człowieka mądrego, takiego, co to w każdej sprawie poradził.
- Słyszałem, że wójt chce oddać w dzierżawę kawałek pola na „diabelskich wzgórzach"- zaczął. –Nie jest to ziemia łatwa do obrobienia, gdyż pełno na niej kamieni. Ale pogadać z wójtem nie zaszkodzi.
Mateusz wiedział, o jakim kawałku ziemi mówił Jakub. To pasmo małych pagórków między Iwięcinem a Wierciszewem. Ale jakieś one tajemnicze. Ludziska nawet nie chcą o nich mówić, jakby się czegoś bali.
-Niby to niedaleko od mojej chałupy-pomyślał jednak. – Może rzeczywiście pójdę do wójta i zapytam.
Jak pomyślał, tak zrobił. Ubrał się wiec odświętnie, żeby nie wyglądać na ostatniego dziada i stawił się przed wójtem. Ten wysłuchał Mateusza i w końcu powiedział:
- Dam ci, Mateuszu, ten kawałek gruntu pod warunkiem, że usuniesz z niego wszystkie kamienie. – Wiem, że przyjeżdżają po nie chłopi aż z Jamna i Łabusza, bo używają ich do brukowania swych dróg, ale ważniejsi dla mnie są moi chłopi. Bo to oni zapełniają moją stodołę, a ta ziemia powinna rodzić dorodne zboże.
Mateusz przystał na taką propozycję wójta i już w weselszym nastroju wracał do domu. Nawet sobie po drodze pogwizdywał pod nosem.
Jagnie też się spodobała ta nowa sytuacja Wreszcie moze i dzieci nie będą głodne, mąż będzie mogła sobie kupić na jarmarku w Koszalinie nową chustę.
- Kupimy drugą krowę, mleko is ery sprzedam - rozmarzyła się.
Przyszła wiosna i czas przygotowań do orki. Wyciągnął Mateusz sochę z szopy i wybrał się na pole. Jednakże co sochę zanurzył w ziemi, ta zahaczała o kamienie. I tak było cały czas – nazajutrz i następnego dnia też.
- Nigdy sobie z tymi kamieniami nie poradzę! – w końcu przyznał. – Co to mi za wójtowa łaska.
Kamieni było bez liku, nawet on i jego synowie nie zdołali wszystkich wyzbierać.
I znów popadł w stan smutku i zniechęcenia. Więc którejś nocy, kiedy nie mógł spać, poszedł na pole, by wykrzyczeć swoją niedolę.
Noc była piękna, księżycowa. Było dość jasno, więc widział swoje pole jak na dłoni, gdy nagle coś zamajaczyło w oddali.
- Co to, do diabła! – wytężył wzrok. – Ktoś też nie może spać?
Postać zbliżała się dość szybko. Biegła. Na plecach miała jakby worek, jakby garb...
To, co zobaczył Mateusz, wprawiło go w ogromne zdumienie. Oto przez pole, susami, biegł diabeł, a z worka wysypywały się kamienie – większe i mniejsze, jeden po drugim.
- Ach, to tak! – wykrzyknął Mateusz. – No, ja ci pokażę! – zawołał. Diabeł jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął. A ateusz, już uświadomiony, co mogło być przyczyną jego stanu i sytuacji, w jakiej ciągle tkwiła jego rodzina, spokojnie wrócił do domu i położył się spać.
Kiedy nadeszła niedziela i całą rodziną udał się do kościoła, po nabożeństwie poprosił księdza, by poświęcił jego pole i przepędził z niego diabła raz na zawsze.
Gdy na pole opadły krople święconej wody, skoczyły się kłopoty Mateusza. Ludzie mówili, że kamienie pojawiły się później koło Wierciszewa. Czy to znowu sprawka diabła? Do dziś nie wiadomo.
O tym, jak chłopcy z Sianowa kąpali się w rzece
Było gorące popołudnie, kiedy sześciu chłopców z Sianowa wybrało się nad rzeczkę Unieść.
- Cały dzień marzyłem, by się wykąpać! – krzyknął jeden z nich ściągając z siebie koszulę i wskakując szybko do wody. Za nim wskoczyli następni.
Leniwie płynąca rzeczka przyjemnie chłodziła ich ciała. Baraszkowaniu i wzajemnemu opryskiwaniu się nie było końca. Raz się zanurzali, kryjąc w wodzie nawet głowy, to znów wypływali na wierzch, podskakując przy tym i pokrzykując wesoło.
Tymczasem słońce powoli przesuwało się za Górę Chełmską, która swoją wysokością zaczęła przysłaniać rzucane na ziemię ostatnie tego dnia promienie słońca.
- Ej, chyba trzeba już wracać – stwierdził najmłodszy.
- No – odpowiedział inny – muszę jeszcze spędzić z łąki nasze krowy. Mama będzie się gniewać, a przecież ten obowiązek do mnie należy.
Z wielką niechęcią zaczęli wychodzić na kawałek piaszczystego brzegu, gdzie porozrzucane, leżały w nieładzie ich zgrzebne koszule. Zanim się ubrali, jeden z nich chciał sprawdzić, czy ss wszyscy. zaczął więc liczyć, ale za każdym razem naliczył ich pięciu.
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć – dotykał palcem swoich kolegów.
Pokręcił zmartwiony głową.
- No przecież było nas sześciu! Co się stało?
I rozpłakali się chłopcy, bo nagle pomyśleli, że jeden z nich mógł podczas tej zabawy utonąć. Zabawa była przednia, ale przez nieostrożność i bezmyślność podczas zanurzania się któryś z nich mógł się wodą zachłysnąć i już nie wypłynąć.
I byliby tak przerażeni pewnie rozpaczali dłużej, gdyby nie pewien wędrowiec, który szedł drogą od Koszalina.
- Co się stało, czemu tak lamentujecie? – spytał, podchodząc do nich.
I oni wówczas, lkając, że trudno było ich zrozumieć, opowiedzieli o tym, jak spędzali ten piękny popołudniowy czas, jak się kąpali, ale chyba byli zbyt rozweseleni i nierozważni, bo jednego z nich nie mogą się doliczyć.
- Chyba utonął – powiedział w spazmach znów ten najmłodszy. Było nas sześciu, a teraz, kiedy liczymy, jest tylko pięciu.
Wędrowiec pokiwał głową ze zrozumieniem, ale miast smutku i współczucia na twarzy, pojawił się lekki uśmiech.
- Ano – odezwał się wreszcie – wetknijcie nosy wasze w piasek i policzcie, ile jest w tym piasku dziurek.
Zrobili, jak, im poradził. Każdy z nich pochylił się do ziemi i w suchym piasku pojawiło się sześć małych wgłębień.
- Policzcie teraz jeszcze raz – powiedział i odszedł spokojnie, bo przecież zdał sobie sprawę jaki błąd chłopcy ciągle popełniali, i że nie stało się nic złego.
- Raz, dwa, trzy. cztery, pięć i sześć– odliczył znowu ten najstarszy. – No tak, już teraz wszystko jest jasne. I wytłumaczył swoim kolegom, dlaczego się ciągle mylił w liczeniu.
Chłopcy się wreszcie uspokoili i w dobrych już nastrojach wrócili do domów.
Gdy dorośli, często wspominali to zdarzenie. W tajemnicy powiem, że jeden z nich został później burmistrzem Sianowa.
A Ty, jak myślisz? Dlaczego chłopcy nie mogli się ciągle doliczyć wszystkich sześciu?
Jak szewc z Nielepu diabłu buty szył
We wsi Nielep mieszkał pewien szewc, którego zwali Godzisławem. Dobry był to człowiek, zgodny, zawsze umiał poradzić w potrzebie. Lubili go mieszkańcy wioski, bo był spokojny, pracowity, dbający o rodzinę. Al choć się nie lenił i starał się wykonywać swoją robotę jak najlepiej, to jednak nie raz przyszło mu oraz Krasnoradzie i małemu Miłostowi przymierać głodem. Cóż z tego, że Krasnorada uwijała się w gospodarstwie, dbała o małe stadko białych kózek, każdego ranka wychodziła też do gdaczących kurek i gęgających paru gąsek. Cóż z tego, że kiedy nastawała odpowiednia pora roku, razem z Miłostem chodziła do lasu po jagody i grzyby. Nie uprawiali pola, więc nie mieli i płodów ziemi, tyle co otrzymywali od sąsiadów w zamian z parę butów czy gar zapiekanej prażuchy.
Ale ludzie w Nielepie byli biedni i nie potrzebowali tylu par butów, gdyż na ogół latem chodzili boso, a w dni słotne i zimne, owijane w szmaty stopy wsuwali w łapcie z łyka lub w drewniane trepy.
Coraz więc trudniej żyło się Godzisławowi i jego rodzinie
Pewnego chłodnego wieczoru siedzieli w swej izdebce i grzali się przy ogniu. Krasnorada rogowym grzebieniem rozczesywała Miłostowi włosy, a Godzisław wpatrzony w skaczące płomyki rozmyślał. W pewnej chwili przerwał milczenie.
- Nie możemy tak dłużej żyć. Może więc ja wybiorę się do Świdwina i tam postaram się sprzedać moje buty.
- Ale to tyli szmat drogi! – odezwała się kobieta.- Jakżesz tam dojdziesz przez ten bór? Jeszcze cię Zły porwie!
Godzisław roześmiał się:
- Co mi tam Zły może zrobić? Nie boję się go zupełnie! To wymysł ludzi!
- A kiedy chcesz się tam wybrać? – spytała Krasnorada.
- Może już jutro? Najlepiej wczesnym rankiem, żebym miał czas jeszcze na powrót. Słyszałem, że Świdwin to duże miasto z zamkiem i kościołem, a na plac z kramami idzie się przez wysoka bramę. Pokażę więc tam mieszczanom swoje buty, może się spodobają.
Krasnorada długo nie mogła zasnąć. Trawił ją niepokój o Godzisława. A jeżeli nie Zły, to mogą go zaatakować wilcy... Tyle przecież we wsi opowiadano o niebezpiecznej drodze.
Jeszcze było ciemno, kiedy Godzisław zerwał się na równe nogi.
- Już czas, nie pora zwlekać – szepnął do Krasnorady. Kobieta także wstała, włożyła jeszcze do przygotowanego poprzedniego dnia tobołka pajdę chleba i wyprawiła męża w drogę.
Kiedy przechodził wzdłuż kamiennego muru otaczającego siedzibę wójta krzyżackiego ze Świdwina – dniało. Zaczęły rysować się coraz wyraźniej kształty wysokich lip rosnących na poboczach błotnistego traktu. Wełniane giezło włożone w spodnie i borsucza kamizela jako tako grzały, ale aby nie zmarznąć, przyspieszył kroku.
Długo szedł, zanim wreszcie stanął przed wysoką kamienną bramą.
- Prawdę [powiadali - pomyślał Godzislaw. – Wysoka ci ona na wiele stóp i jakaś taka obca.
Uświadomił sobie jednak cel, który go tu przywiódł i wszedł za chwilę na duży plac zastawiony kramami, budami i jatkami. Wszędzie było pełno ludzi – z koszami wypełnionymi warzywami, ciągnących na sznurku prosiaki lub owce, rozmawiających w jakimś niezrozumiałym języku. Zgiełk, kwik i beczenie otoczyły go natychmiast. A tu jeszcze z kramów krzyczą kupcy i rzemieślnicy:
- Do mnie po piękne świecidełka!
- Do mnie chodźcie, mam świeże ryby!
- A ja mam dobry miód!- Moje garnki najlepsze!
Nagle w tym ogólnym gwarze usłyszał śpiew i dźwięki bębenka. Odwrócił się z tu kuglarze schwytali go juz za rękę i pociągnęli w wesołym korowodzie. Po chwili zatrzymali się i w kilku podskokach zbudowali jakąś dziwną figurę. Był zachwycony ich sprawnością i pomysłowością.
- Jakże oni się cieszą życiem – znów pomyślał. Pewnie nie mają żadnych kłopotów.
Zaraz jednak usłyszał koło siebie żałosne jęki. pod jednym z kramów siedział na ziemi kaleki żebrak i czekał na jakąś jałmużnę.
- Ale ten ma tylko same kłopoty – pokiwał głową ze zrozumieniem i współczuciem.
Chciał jeszcze zobaczyć walkę kogutów i zawody w strzelaniu z łuku, ale nagle się opamiętał.
- Zaraz, zaraz, przecież muszę sprzedać te trzewiki, które mam ze sobą.
Rzeczywiście, buty zachęcały do kupienia. Zrobione z koziej skóry, z obszytymi lamówką cholewkami i haftkami w kształcie gwiazdek przyciągających wzrok.
Parę osób przeszło obok prawie nie zwracając na nic uwagi, ale w końcu stanęła naprzeciw Godzisława zażywna jejmość. Wzięła buty do ręi, powyginała je w różny sposób i w różne strony, przez chwilę pocmokała, uśmiechnęła się i w końcu spytała:
- Ile chcesz, człowieku, za te piękne buty?
Godzisław zastanowi się i po chwili wypowiedział cenę. Byłą ona trakcyjna i dla kupującej kobiety i dla niego.
Kobieta położyła mu na ręku parę srebrnych pieniążków i już chciała odchodzić, gdy obok stanęły inne niewiasty, dopytując się, czy nie ma szewc jeszcze innych bucików. Rozłożył ręce w geście dla nich zrozumiałym.
- Niestety – powiedział – już nie mam ani jednej pary, ale niedługo znowu tu przyjdę – zapewnił.
Uradowało go to zainteresowanie. Nareszcie będzie i robota, i zapłata. W tak wesołym nastroju podszedł do jednego z kramów i trochę przebierając kupił Krasnoradzie ozdobną krajkę do przewiązania giezła a małemu synkowi wystruganego z drewna konika. Jego wzrok przykuł jeszcze piękny garniec.
- Ucieszy się Krasnorada – rzekł do garnkolepa. – Będzie miała w czym warzyć kaszę.
Czas na jarmarku minął bardzo szybko. Ani się nie spostrzegł, zaczęło się ściemniać. A tu jeszcze głośno ktoś krzyknął, że zaraz zamykają bramy miejskie.
- Nawet nie zdążyłem popatrzeć na ten wielki i pański zamek, o którym różne krążyły opowieści – pomyślał. – Teraz szybko do domu, bo drogę zgubię.
Szedł więc i szedł, aż tu nagle...
- Ki diabeł! – krzyknął. – A cóż to za pokraka stanęła mi na drodze?
Przed nim kłaniała się jakaś dziwna postać. Ni to człowiek, ni to zwierz. Postać była czarna, w jakimś dziwnym kapeluszu na głowie, ciemnej kapocie, spod której machał jakby ogon z chwostem. A na nogach szewc zauważył jakby kopyta.
- Ktoś ty? Przepuść mnie, bo się spieszę do domu! – krzyknął Godzisław.
- Jak to kto? Przecież mnie wezwałeś! – odezwała się postać.
- To jednak prawdę ludzie gadają, że istniejesz. Ale ja się ciebie nie boję – zapewnił szewc. – Nic mi nie zrobisz, nie oddam ci też swojej duszy, bo podobno na nią czyhasz!
Diabeł zaśmiał się skrzekliwie.
- Na diabła – o, przepraszam – mi twoja dusza, mam ich sporo. Ty jesteś mi potrzebny do czegoś innego. Jak widzisz, jestem prawie ubrany. Brak mi jednak butów i chcę żebyś mi je wyfasował. Może wtedy ludzie inaczej na mnie spojrzą, nie będą się mnie bać i spokojnie ich przekonam, że ich dusza jest mi potrzebna.
Godzisław popatrzył na podsunięte pod nos kopyta.
- Dlaczego nie, przecież jeżeli wezmę miarę, to w trzy dni buty mu sprawię – pomyślał, a głośno powiedział:
- Dobrze, za trzy dni przyjdę na skraj lasu i buty ci przyniosę. Ale co za to będę miał?
- Suto cię wynagrodzę. Będziesz miał wtedy pieniądze na wszystko, czego zapragniesz. Tylko pamiętaj – buty mają być odpowiednie.
I diabeł tak jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął.
Doszedł w końcu Godzisław do swej chaty. Opowiedział o wszystkim Krasnoradzie. Uradzili, że nikomu o tej przygodzie nie powiedzą.
Nazajutrz rano szewc już siedział przy swoim warsztacie. Kroił skórę, później ją zeszywał, dołączył rzemyki, którymi trzewiki związał w kostce i wreszcie po dwóch dniach pokazał je Krasnoradzie, by oceniła efekt.
- Jakie piękne! – oceniła.- Tylko czy się spodobają? – spytała z troską w głosie.
Kiedy nadeszła pora spotkania z diabłem, Godzisław stawił się we właściwym miejscu, zadbał też o to, by go nikt z mieszkańców wioski nie zobaczył. Mimo, że był lubiany przez sąsiadów, to jednak takie spotkanie pewnie nie byłoby dobrze ocenione.
- Po co mi słyszeć że mam jakieś wspólne sprawy z diabłem – pomyślał.
Robiło się już zupełnie ciemno, zaczął siąpić jesienny deszczyk. Ptaki się już uśpiły – z wyjątkiem sowy, która się właśnie obudziła i zaczęła od czasu do czasu pohukiwać. Poza tym było zupełnie cicho. W pewnym momencie Godzisław usłyszał trzask gałęzi. I znowu, jak parę dni temu, stanął przed nim diabeł i szybko spytał:
- Masz? Bo mi zimno i mokro w nogi!
Szewc wyjął z zawiniątka trzewiki i podał je diabłu. Ten szybko wsunął w nie kopyta, ale jakoś nie mógł ich włożyć do końca. Wciskał kopyta, to znów wyjmował, rozciągał buty, ale ani rusz nie mógł ich dopasować.
- Coś ty mi uszył?! – krzyknął zdenerwowany diabeł. I zaczął przeklinać i wymyślać szewcowi.
- Ani grosza ci nie zapłacę! zabieraj je z powrotem!
Rzucił diabeł trzewikami w stronę szewca i znikając krzyknął jeszcze:
- Od dzisiaj nie tylko dla ciebie, ale i żadnego szewca nie ma miejsca w piekle!
A pieniądze obiecywane przez diabła za robotę wkrótce zamieniły się w pełzające żmije.
O uciekających dzwonach
Spokojnie się żyło ludziskom w małej wiosce Lipie. Dni były do siebie podobne, chyba że zmieniały się pory roku. Wiosną kiedy drzewa pokrywały się świeżą zielenią i przylatywały ptaki, chłopi wychodzili w pole a gospodynie wysadzały kury, kaczki i gęsi na jajach, by po kilku tygodniach mieć nowy przychówek. Latem przychodził czas na żniwa i dożynki, zaś jesienią szykowano zapasy żywności dla ludzi i karmę dla zwierząt, by móc przetrwać zimę, którą to porę roku w zasadzie spędzano w izbach, zajmując się różnymi pracami, na jakie nie było czasu wcześniej. Mielono więc w żarnach ziarna na mąkę, czyszczono owczą wełnę, darto pierze gęsie, strugano łyżki, sporządzano powrozy czy tkano płótno na krosnach.
Taką codzienność przerywały tylko wydarzenia osobliwe jak narodziny dzieci i później ich chrzciny, wesela, a także – niestety – pogrzeby.
Coś się jednak mieniło, kiedy właścicielami wsi stali się możni z rycerskiego rodu von Manteufflów. Z nimi przybyli tu nowi mieszkańcy, których początkowo nikt nie rozumiał, bo mówili jakimś dziwnym językiem, mieli też inne obyczaje. Ale z czasem jakoś się zaczęło układać, dzieci zawierały między sobą małżeństwa, wyrównywały się też różnice w mowie i zwyczajach. Wieś się rozbudowała, coraz więcej gospodarzy stawiało nowe chałupy – i to coraz większe, a wokół chałup pojawiały się duże stodoły i obory. Pośrodku wsi, na niewielkim pagórku stanął kościółek, a niedaleko niego i karczma.
Każdą niedzielę schodzili się mieszkańcy tego już prawie miasteczka, do których dołączali też ludzie z Modrzewca, Łęgów, Paszęcina, na mszę, żeby wysłuchać kazania. Później, po nabożeństwie, rozchodzili się w różne strony – kobiety z dziećmi wracały do swych domostw, mężczyźni zaś szli do karczmy.
A było to bardzo ważne miejsce spotkań. Tutaj chłopi wymieniali się doświadczeniami gospodarskimi, narzekali na plon y, jeżeli były marne, tutaj też wysłuchiwali różnych opowieści, jakie snuli wstępujący tu wędrowcy.
Pewnego razu, a było to w listopadzie, na Marcina, gdy jeden z miejscowych chłopów, wcześniej dziękując w kościele swemu patronowi za zgodne życie w rodzinie i zdrowie dopisujące jemu, żonie i siedmiorgu ich dziatkom – teraz przysiadł na ławie z Piotrem, aby się z nim podzielić niesamowitą historią.
- Słyszałeś, kumie, co ludzie powiadają?
Piotr podparł pięścią brodę, a drugą ręką sięgając po warzone w karczmie piwo, z wielkim zainteresowaniem czekał na to, co powie Marcin.- To wiesz, że nasi możnowładcy ufundowali dla naszego kościoła dwa wspaniałe dzwony, które wzywają wszystkich na nabożeństwa.
- Ano, to ci ja wiem – kiwną głową Piotr. – Jużci, dźwięki ich słychać daleko, nawet w Jezierzycach, a i u nas w Modrzewcu. – Ale co chcesz mi, kumie, powiedzieć?
- A słyszałeś je dzisiaj? - spytał Marcin.
Rzeczywiście. Tej niedzieli z wieży kościółka nikt dzwonów nie usłyszał. Jakoś nie zwrócili na to uwagi, tak się przyzwyczaili do tego, że siódmego dnia tygodnia Pan Bóg i tak oczekuje ich w swoim domu.
Tę rozmowę usłyszał siedzący obok jakiś nieznajomy i po chwili włączył się do rozmowy:
- To wy nic nie wiecie? – zdziwił się. – Przecie wasze dzwony ludzie Manteuffla wywieźli do Popielewa.
- O, właśnie słyszę, że wiecie o wiele więcej, niż ja – przerwał Marcin zdziwiony. – Powiedzcie, dlaczego tak się stało?
I okazało się, że w oddalonym o jakieś dwa dni drogi Popielewie Manteyfflowie wybudowali nie tylko nowy zamek, ale i kościół – taki duży, solidny, z kamieni. Niestety, zabrakło tam dzwonów, a ponieważ dzwony z Lipia były ich własnością, przeto postanowili je stamtąd zabrać.
Smutno się zrobiło w karczmie po tej wypowiedzi. Przecież to dzwony kościelne, a nie pańskie! A nawet więcej – to dzwony lipiańskie!
- I jeszcze wam powiem, że panowie chcą ię przenieść z waszego zamku do Połczyna, gdzie mają o wiele większą siedzibę, niż u was- dokończył nieznajomy, po czym narzucił na ramiona kapotę, wziął w jedną rękę kapelusz, a w drugą kij i wyszedł.
Nie było co siedzieć w karczmie dłużej, toteż wszyscy jakoś w ciszy się rozeszli.
Nie minęło dużo czasu, kiedy nagle wszystkich mieszkańców Lipia zbudziły jakieś bardzo głośne dźwięki. A to dzwony, ich dzwony wróciły z Popielewa. Po prostu stamtąd uciekły!
I znowu, przez kilka niedziel wzywały na nabożeństwa, znowu się ludziska gromadzili w kościele i znowu było jak dawniej.
Ale którejś niedzieli nie odezwały się ponownie. I tym razem Manteufflowie dzwony wywieźli. Nie dając jednak za wygraną, dzwony z Popielewa cichą nocą znów zawisły na kościelnej dzwonnicy w Lipiu. tego jednakże było już za wiele. Kiedy więc po raz trzeci dzwony zabierano, umieszczono je na wozie, mocując ściśle i opasując żelaznym łańcuchem.
- No, teraz na pewno dowieziemy was do właściwego kościoła! – krzyknęli parobcy. Jeden z nich usadowił się z przodu wozu, by powozić czwórką ciężkich koni, trzej pozostali usiedli na dzwonach okrakiem, aby mieć baczenie na ewentualne nawet podrygi dzwonów. Byli przekonani, że wypełnią dobrze zadanie zlecone im przez pana. Muszą tak zrobić, bo inaczej czekałaby ich kara, jak tamtych parobków. A panowie byli groźni i nie żartowali. Nie bez kozery nazywano ich diabłami.
Gdy tak wóz toczył się traktem do celu, zaczął padać deszcz, który wkrótce zamienił się w ulewę. Zrobiło się ponuro i nieprzyjemnie.
- Dobrze, że to juz niedaleko! – krzyknął jeden z parobków, choć głos jego z powodu wiatru ledwo dotarł do pozostałych.
Nagle, pod Ogartowem, coś dziwnego zaczęło się dziać i z końmi, i z wozem. Konie przestały ciągnąć z coraz bardziej zapadały się w rozmokłą ziemię. To samo działo się z kołami wozu – i one pogrążały się w grząskim gruncie. Parobcy zeskoczyli więc szybko z wozu i uciekli. A tymczasem wóz i konie wciągnęło bagno bez śladu. Dopiero po jakimś czasie w tym miejscu powstało małe jeziorko, które okoliczni mieszkańcy nazywali odtąd Bagnem Dzwonów. Jeszcze dzisiaj ponoć w niektóre dni dochodzą stamtąd głuche dźwięki dzwonów, które nie chciały słuchać możnowładców, ale kołysać się dla Lipian.
xxx
Taka to mogła być kara dla panów z rodu Manteufflów, którzy ze swego zamku w Połczynie napadali zbójecko na karawany kupców podążających traktem z Kołobrzegu do Poznania, wiozących bardzo cenne na ówczesne czasy towary – sól i śledzie. Nie omieszkali też łupić kupców w inny sposób, pobierając od nich wysokie opłaty a przejazd przez ich dobra.
Doszczętnie też została zniszczona zbójecka własność Manteufflów – zamek w Popielewie. Dokonał tego książę pomorski Barnim IX w porozumieniu z polskim królem Zygmuntem Starym. A działo się to w 1530 roku. Popielewskiego zamku nigdy nie odbudowano.
Treść oświadczenia rodzica/opiekuna:
OŚWIADCZENIE RODZICA/OPIEKUNA
Wyrażam zgodę na bezpłatne i nieograniczone wykorzystanie, rozpowszechnianie oraz przetwarzanie przez Koszalińską Bibliotekę Publiczną pracy wykonanej przez moje dziecko ............................................................................. na powiatowy konkurs plastyczny „Ilustrujemy legendy Gracjana Bojara Fijałkowskiego" organizowany przez tę bibliotekę. Moja zgoda obejmuje wszystkie pola eksploatacji, a w szczególności umieszczenie pracy na wystawie pokonkursowej w Galerii Region Koszalińskiej Biblioteki Publicznej oraz bezpłatne zamieszczenie jej w nowym, książkowym wydaniu legend, które ukaże się drukiem w grudniu 2012 r.
Wyrażam zgodę na wykonanie przez Koszalińską Bibliotekę Publiczną zdjęć z wizerunkiem mojego dziecka podczas finału konkursu „Ilustrujemy legendy Gracjana Bojara Fijałkowskiego" w dniu 26. 10 2012 r. i w dniu promocji książki oraz na wielokrotne i nieograniczone w czasie rozpowszechnianie tych zdjęć. Wizerunek ten będzie zawsze wykorzystywany wyłącznie w celach związanych z działalnością biblioteki i jej promocją.
Wyrażam zgodę na podanie do publicznej wiadomości imienia, nazwiska i szkoły mojego dziecka, gdyby zostało laureatem konkursu lub w przypadku wykorzystania jego pracy do zilustrowania książki.
Imię i nazwisko rodzica/opiekuna:......................................................
Miejscowość/data .........................................................
Podpis: ...............................................................